Niezwykłym znakiem i odpowiedzią na moje modlitwy zanoszone za Papieża, a ściślej mówiąc o łaskę zrozumienia papieskiego nauczania, stał się dla mnie fragment z Ewangelii (Łk 13, 1-8), którym ostatnio w Liturgii karmił nas Kościół. Przytoczona zostaje w nim Jezusowa przypowieść o nieuczciwym rządcy. Zawsze sprawiała mi ona pewien problem, pozostawiając niedosyt interpretacji, w przeniesieniu na doświadczenie swojego życia. Nieraz pochylając się nad tym fragmentem, konkludowałem go w duchu myślą, że lepiej byłoby gdyby Pan nie zostawił nam tego porównania, budzącego tak wiele wątpliwości i pytań. Odczytując go w aktualnym kontekście mojego życia i wydarzeń, w jakich znalazł się Kościół, w którym z wielu środowisk rozlega się coraz mocniejsza krytyka papieskiego nauczania, zrodziło się we mnie przekonanie, że owym ewangelicznym rządcą, bardziej niż ktokolwiek inny, staje się dzisiaj sam Papież. Podobnie jak postawa owego zarządcy może budzić wiele wątpliwości i sprzeciwu, tak też postawa Papieża spotyka się z podobnym oporem, a nawet zgorszeniem. Również oskarżenie, które znajdujemy na kartach Ewangelii: o trwonieniu majątku swego Pana, zdaje się dzisiaj być na przeróżne sposoby mnożone i odmieniane przez wszelkie przypadki, w wypowiedziach skierowanych wobec Papieża. Wydaje się, że stał się on dla wielu niemalże antychrystem, materializującym ów diabelski swąd, którego pojawienie się w łonie Kościoła proroczo zapowiadał Papież Pius XII. Dlaczego papieskie nauczanie i propozycje spotykają się z tak skrajnymi postawami i opiniami? Czy dlatego, że rzeczywiście przekraczają dogmatyczny porządek, prowadząc Kościół w otchłanie herezji i błędu?
W takich opiniach, wypowiadanych często ze szczerą troską, moim zdaniem może wybrzmiewać fałszywa nuta niewiary. Nie mogę pozbyć się wrażenia jakby adwersarze Papieża Franciszka zapomnieli o tym, czym jest Kościół, o Jego Tajemnicy, którą umieścił w Nim sam Chrystus. To On uczynił się Jego Głową, obiecując, że bramy piekielne go nie przemogą. Tę obietnicę oparł na fundamencie, którym uczynił Piotra i wszystkich jego następców, dając im klucze do Królestwa i szczególną asystencję Ducha Świętego, dzięki któremu cokolwiek zwiążą na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążą na ziemi będzie rozwiązane w niebie. Naruszenie tego fundamentu, zaufania pokładanego w Papieżu, który jest gwarantem wszelkiego porządku w Kościele, staje się tak naprawdę prawdziwym źródłem niepokoju. Dlatego coraz bardziej przekonuję się, że rodzi się on nie tyle z tego, co naucza czy czyni Papież, chociaż pewne jego słowa i gesty mogą być niezrozumiałe i opacznie interpretowane, ale przede wszystkim z tej niewiary w Kościół, który wyznajemy jako Święty i Apostolski. Bardzo trafnie ukazał tę sytuację jeszcze wiele lat przed Soborem Henri de Lubac w swoich „Medytacjach o Kościele”, gdzie pisze: „Człowiek Kościoła nigdy nie odwołuje się do dawnego stanu doktryny czy instytucji szukając w tym argumentu przeciw obecnemu nauczaniu Magisterium. Nigdy nie próbuje wykorzystywać tego, co było w przeszłości, do obchodzenia wypowiedzi Magisterium, przeciwnie, traktuje te wypowiedzi jako najbliższą mu absolutną normę”.
Przez wiele lat przyzwyczailiśmy się do Kościoła, który dla nas miał twarz św. Jana Pawła II, którego oblicze i język, jakim do nas przemawiał, łatwo było przyjąć i z nim się utożsamić. W podobnym duchu przyjmowaliśmy też Benedykta XVI. Papież Franciszek przemawia do nas zdawałoby się obcym językiem, gdyż ukształtował się w innej kulturze i środowisku. Powoduje to nieraz problem w odbiorze Papieża i Jego sposobu głoszenia oraz propozycji drogi, jaką pragnie prowadzić Kościół. Tutaj zdaje się pojawiać bariera, która nas zamyka na prawdę głoszoną przez następcę św. Piotra. Nauczanie Papieża wymaga od słuchaczy pokory i otwartości, serca umacnianego owym nadprzyrodzonym zaufaniem, które pozwala zobaczyć w tym, co czyni Franciszek, drogę Kościoła.
W jednej z rozmów z moim znajomym, szczerze zatroskanym o sytuację w Kościele, usłyszałem pełne bólu i troski pytanie: „Czy Kościół musi się zmieniać?”. Na to pytanie praktycznie bez zastanowienia odpowiedziałem, że tak, musi się zmieniać, jeśli jego drogą ma być człowiek. O tej prawdzie nieraz przypominał nam nasz kochany Papież Jan Paweł II. Jestem głęboko przekonany, czytając dzisiejszego Papieża, że te słowa stanowią fundament, na którym stara się budować swoje nauczanie.
Spróbujmy to zobaczyć poddając analizie konkretny fragment papieskiej wypowiedzi, zaczerpnięty z wywiadu przeprowadzonego przez Antonio Spadaro SJ. Wyłania się z niego wizja drogi, jaką Papież Franciszek pragnie prowadzić Kościół. Trzeba przyznać, że jest to propozycja, której przyjęcie może stanowić nie lada problem dla wielu wiernych. Czy jednak oznacza to, że ów niepokój wielu przekreśla kierunek wyznaczony przez następcę św. Piotra? Bardziej jestem skłonny twierdzić, że ów ferment może stać się zaczynem, który uczyni Kościół „Chlebem powszednim”, karmiącym rzesze, które coraz licznej zaczynają wegetować na Jego obrzeżach.
Ojciec Święty przytoczył we wspomnianym wywiadzie pewien przykład: „kobiety, która doświadczyła rozpadu małżeństwa i dokonała aborcji. Później ponownie wyszła za mąż i obecnie cieszy się mając pięcioro dzieci. Ta aborcja dokonana w przeszłości bardzo jej ciąży. Kobieta jest szczerze skruszona. Chciałaby postępować na drodze chrześcijańskiego życia. Co więc powinien uczynić spowiednik?” – pyta Papież. Jest to pytanie prowokacyjne, na które nie udziela jednoznacznej odpowiedzi. Wielu osobom nasuwa się natomiast tylko jedna odpowiedź i jest to oczywiście brak rozgrzeszenia, gdyż owa kobieta żyje w stanie grzechu po rozpadzie swojego małżeństwa. Taki sposób myślenia ma swoje korzenie w dotychczasowym nauczaniu Kościoła. Przytoczmy tutaj dwa jego fragmenty. Sobór Trydencki daje następujące wskazania mówiąc, że: „Jeśli ktoś twierdzi, że Kościół myli się, gdy głosił i głosi zgodnie z nauką Ewangelii i Apostołów, że węzeł małżeński nie może być rozwiązany z powodu cudzołóstwa jednego z małżonków i że żadna ze stron, nawet niewinna, która nie dała powodu do cudzołóstwa, nie może zawrzeć innego małżeństwa za życia drugiego małżonka, i że cudzołoży ten, kto opuściwszy cudzołożną żonę, weźmie sobie drugą, lub ta, która opuściwszy cudzołożnego męża, wyjdzie za innego – niech będzie wyklęty” (sesja XXIV, Kan. 7). W innym miejscu ten sam Sobór naucza: „Jeśli ktoś twierdzi, że dostatecznym przygotowaniem do przyjęcia Najświętszego Sakramentu Eucharystii jest sama wiara – niech będzie wyklęty. I aby tak wielkiego Sakramentu nie przyjmować niegodnie – a więc ku śmierci i potępieniu – ten sam święty Sobór postanawia i oświadcza, że ci, którzy świadomie są ciężkiego grzechu, jakkolwiek sądziliby, że za niego żałują, o ile mogą mieć spowiednika, powinni najpierw odbyć sakramentalną spowiedź. Jeśliby zaś, ktoś odważył się inaczej uczyć, głosić albo uparcie twierdzić lub też bronić w publicznej dyskusji, tym samym – niech będzie wyklęty” (Sesja XIII, Kan. 11). To tak jednoznaczne nauczanie ma swoje uzasadnienie w nakazie Jezusa: „Co więc Bóg złączył, tego człowiek niech nie rozdziela!” (Mk 10, 9). Zdawałoby się nic dodać, nic ująć, „Roma locuta causa finta”. Czy aby na pewno? Warto zastanowić się nad kontekstem nauczania Jezusa. Mówiąc o nierozerwalności małżeństwa przytacza nauczanie Mojżesza, które dopuszczało zerwanie kontraktu małżeńskiego. W tym prawie było coś na wskroś niesprawiedliwego i krzywdzącego, zwłaszcza dla kobiety. Bez wątpienia Nasz Pan chce ustrzec małżonków przed krzywdą, jaką mogą sobie nawzajem wyrządzić przez niestałość, której źródłem może być zwykła pożądliwość prowadząca do zdrady. Jezus chce uchronić człowieka przed słabością, która była niejako usankcjonowana w dawnym Prawie. W tym celu ukazuje nowe znaczenie małżeństwa i jego godność. Czyni je nierozerwalnym, podkreślając jego wartość i wyjątkowość, którą niejako sankcjonuje Bożą pieczęcią łaski. Kościół z tego postanowienia Jezusa wyciągnął powyższe wnioski, zwerbalizowane w soborowym nauczaniu. Czy wyczerpują one jednak złożoność tego zagadnienia, jakim są ludzkie relacje i meandry życia? Czy Jezus ustanawia to prawo o nierozerwalności małżeństwa jako sztywną normę? Zasadę, która będzie odgradzać wszystkich grzeszników od tego, co święte? Śledząc sposób postępowania Jezusa możemy śmiało postawić tezę, że było to dalekie od Jego nauki i czynów, którymi ją uprawomocniał. Na kartach Ewangelii widzimy jak wielokrotnie przekraczał On normy, doprowadzając do szału faryzeuszy i uczonych w Piśmie. Ostatecznie pokazuje fundament Nowego Prawa, które tak naprawdę nie jest nowe, a jedynie sięgające źródła, które w Tradycji żydowskiej zostało zasypane i przygniecione ludzkimi prawami niczym piaskiem, tworząc wokół wcześniej życiodajnego źródła, błotnistą breję. Widzimy, że w tym Nowym Prawie nie chodzi o zasady, ale o człowieka, przekonuje do tego kiedy mówi: „Szabat został ustanowiony dla człowieka, a nie człowiek dla szabatu” (Mk 2, 27). Aby zrozumieć wagę tych słów trzeba uświadomić sobie, jak ważny był szabat dla Żydów. Za złamanie jego zasad groziła kara śmierci. Chrystus nie poprzestaje na słowach, ale prowokuje sytuację, która pozwala na pogłębienie nauki związanej z właściwym ustawieniem roli Prawa względem człowieka. Uzdrawia w trakcie szabatu na oczach całego zgromadzonego tłumu w synagodze. Jednak przed cudownym znakiem zadaje pytanie: „Kto z was jeśli ma owcę, i jeżeli mu ta w dół wpadnie w szabat, nie chwyci i nie wyciągnie jej? O ileż ważniejszy jest człowiek niż owca! Tak więc wolno jest w szabat dobrze czynić” (Mt 12, 11n). Nie mogę pozbyć się wrażenia, że pytanie Ojca Świętego, które zostało wcześniej zacytowane, kończące przedstawiony przez Niego kazus, jest niezwykle podobne do Jezusowej prowokacji.
Bez wątpienia Jezus nie chce tworzyć sztywnych praw i zasad. Jedynym prawem ma być prawo miłości, dlatego św. Augustyn mówi do nas „Kochaj i rób co chcesz”. Ostatecznie Chrystus próbuje przekonać nas do tego, łamiąc pewne zasady. Jest On tym, który wychodzi szukać człowieka i to nie tego, który na to zasługuje, ale tego zagubionego i grzesznego. Taka postawa jest bardzo bliska Papieżowi Franciszkowi i tylko ktoś naprawdę o złej woli może temu zaprzeczyć. Owo poszukiwanie jest jednym z kluczy odczytywania papieskiego nauczania. Mówi On, że „Kościół wyobrażam sobie jako szpital polowy po bitwie. Nie ma sensu pytać ciężko rannego czy ma wysoki poziom cukru i cholesterolu! Trzeba leczyć jego rany. Potem można mówić o całej reszcie. Leczyć rany, leczyć rany… I trzeba to rozpocząć od podstaw”. Papież chce, aby Pasterze Kościoła byli przede wszystkim szafarzami miłosierdzia. Do tego potrzeba odwagi wyjścia do drugiego człowieka, spotkania z nim. Franciszek wzywa do tego, aby wyjść na granicę drugiego człowieka, jego grzechu i problemów. Tylko z tej perspektyw może się dokonać właściwe rozeznanie problemu i rozpocząć proces leczenia. To droga, którą proponuje Papież. „Nasza wiara nie jest wiarą laboratorium, lecz wiarą pielgrzyma, wiarą zaangażowaną w historię. Bóg objawił się w historii. Nie jako kompendium abstrakcyjnych prawd. Boję się laboratoriów, bo w laboratoriach podejmuje się problemy i zabiera się je do własnego domu, aby je udomowić, przez uładzenie poza ich kontekstem. Nie należy przynosić granic do domu, ale należy żyć na granicy i być śmiałym”.
Wróćmy zatem do przywołanego przez Papieża przykładu i spróbujmy spojrzeć na niego z perspektywy przed chwilą przytoczonych słów. Stańmy na „granicy” owej kobiety i dotknijmy jej codzienności. Nazwijmy ją Katarzyna. Jest katoliczką, dlatego miała katolicki ślub. Będąc bardzo młodą i niedojrzałą zdecydowała się na zamążpójście za mężczyznę, którym była ślepo zauroczona. Ich małżeństwo trwało dwa lata. Przy niedojrzałości, którą obydwoje przejawiali, nie byli w stanie zbudować jakiegokolwiek związku. Kiedy się rozeszli okazało się, że Katarzyna jest w ciąży. Ojciec dziecka nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Osoby najbliższe dla Kasi, jej rodzina i przyjaciele, doradzają jej aborcję, chociaż prawie wszyscy deklarują się jako wierzący. Na początku opiera się, ma skrupuły. Jednak później ulega presji środowiska i zabija swoje dzieci, bliźniaków. Po pięciu latach na studiach poznaje mężczyznę, w którym ze wzajemnością się zakochuje. Biorą cywilny ślub. Z tego związku rodzi się pięcioro dzieci, dwie dziewczynki i trzech chłopców. Przy formalnościach związanych z chrztem trzeciego dziecka poznają księdza, który poświęcił im trochę uwagi. Odwiedza ich w domu. Te spotkania zaczęły w Kasi rodzić potrzebę pogłębienia swojej wiary, którą zawsze traktowała powierzchownie. Dzięki tym wizytom Kasia odkrywa prawdziwe znaczenie wiary. Tym bardziej rodzą się w niej wyrzuty sumienia w związku z dokonaną wcześniej aborcją. Bardzo pragnie zostawić przeszłość, a Jezusa uczynić Kimś naprawdę ważnym w swoim życiu. Rozmowy z księdzem pomagają poczuć się dobrze tylko na chwilę. Tak naprawdę Kasia czuje się wciąż niegodna. Nie potrafi odnaleźć w pełni swojego miejsca w Kościele, pomimo uczestniczenia w Liturgii Kościoła. Aktualnie ma 45 lat i chociaż jej „konkubent” ostatnio wraz z nią zbliżył się do Kościoła, nie ma odwagi i siły, aby zobowiązać się do białego małżeństwa. Ze względu na długi czas od rozpadu jej pierwszego małżeństwa, próby nadania toku kanonicznemu stwierdzeniu jego nieważności, nie powiodły się. Kasia zaczęła mieć pierwsze objawy depresji. „Co więc powinien uczynić spowiednik?”.
Odpowiedzi poszukajmy w sposobie postępowania samego Jezusa. Kiedy pewnego razu przybywa do Jerycha nieoczekiwanie prosi jednego z największych grzeszników tamtej społeczności, Zacheusza, o przenocowanie Jego i Jego uczniów. Czyni to zanim Zacheusz zdążył cokolwiek powiedzieć. Swoją postawą gorszy wielu szemrzących: „Do grzesznika poszedł w gościnę”. Nie postępuje zgodnie z tym, jakby wypadało i co by było właściwe, ale pierwszy wychodzi z inicjatywą, widząc dyspozycję, jaką w swoim sercu przejawiał Zacheusz. To otwarcie Jezusa prowadzi do przemiany i nawrócenia zwierzchnika celników. Podobną logikę widzimy w czasie spotkania z cudzołożnicą, która w domu faryzeusza obmywa Jezusowi nogi swoimi łzami. Chrystus pozwala się jej dotknąć chociaż według prawa, podobnie zresztą jak Zacheusz, była nieczysta. Swoim postępowaniem również powoduje „zgorszenie” gospodarza, który w myślach osądza Jezusa: „Gdyby wiedział co to za jedna, nie pozwoliłby się jej dotykać”. Właśnie dlatego, że Nasz Pan znał serce Zacheusza i tej biednej kobiety, pozwolił im zbliżyć się do Siebie i to bardziej niż innym, wydawałoby się, bardziej tego godnym. Dlatego zasiadł z nimi do stołu, bo wiedział, że potrzebują pokarmu, który obiecał dać wszystkim spragnionym i słabym, wszystkim poranionym. Gdyż jak sam zapowiada, nie przychodzi On do sprawiedliwych, ale do grzeszników, do tych, którzy się źle mają.
Jezus patrzy na człowieka w jego teraźniejszości, która nosi rany przeszłości. Jednak te rany trzeba leczyć, a nie wciąż je rozdrapywać. Kolejne słowo-klucz, które może nam pomóc odczytać właściwie myśl Papieża Franciszka – to „teraz”, które pozwala spotkać się z Bogiem, „Tym, Który jest”. Dlatego tak ważne jest to „teraz”, bo w nim dokonuje się spotkanie z drugim. Ono pozwala podjąć Jezusowe wezwanie do pochylenia się nad biedą bliźniego, szukania wraz z nim drogi do Jezusa. Papież podkreśla na tym etapie konieczność dokładnego rozeznania, które pozwoli zobaczyć w prawdzie obiektywnie zło, jakie dokonało się w życiu poszukującej pojednania osoby. Tę prawdę bardzo wyraźnie podkreśla Ojciec Święty. Nie chodzi o to, aby usprawiedliwiać, zamazując przeszłość i związany z nią grzech, ale aby odczytać go w tym, co jest teraz, poszukując możliwej drogi do jak najpełniejszego pojednania. Tym bardziej, że sam Jezus uczy nas, że nie ma takiego grzechu, który nie mógłby być odpuszczony, jeśli człowiek przejawia właściwą ku temu dyspozycję. Wracając zatem do naszego przykładu, bardzo trafnie możemy zobaczyć w nim ową prawdę o dyspozycji człowieka do przyjęcia łaski. Widzimy, że jest ona zmienna. Człowiek wciąż dojrzewa, otwierając się na Boga i łaskę albo gubi ją, zamykając się na Boże prawdy. Z tego wynika prosty wniosek, nasza odpowiedzialność za popełniony grzech nie zawsze jest jednakowa, zależy ona od świadomości, jaką posiada grzeszący. Wydaje się zatem niesprawiedliwe stosowanie zasad, które nie będą brały pod uwagę tej zmiennej dyspozycji człowieka. Czy normy zatem nie obowiązują? Papież na to pytanie odpowiada: „Jeśli chrześcijanin tęskni tylko za tym, co było, jeśli jest legalistą, jeśli chce, aby wszystko było jasne i pewne, to nie znajdzie niczego. Tradycja i pamięć przeszłości mają nam pomóc, by mieć odwagę do otwierania nowych przestrzeni dla Boga. Kto dziś szuka rozwiązań jedynie dyscyplinarnych, kto skłania się w sposób przesadny w kierunku doktrynalnego <bezpieczeństwa>, kto ostentacyjnie pragnie przywrócić utraconą przeszłość, ma wizję statyczną i nierozwijającą się. W ten sposób wiara staje się jedną z ideologii. Ja mam jedną pewność dogmatyczną: Bóg jest obecny w życiu każdej osoby, Bóg jest w życiu każdego (…) Można i trzeba szukać Boga w każdym życiu”.
Papież pragnie Kościoła, który będzie otwarty na każdego człowieka. Trzeba tutaj podkreślić, że nie musi to oznaczać, jak są skłonni sądzić niektórzy, zacierania pewnych prawd. Papież wzywa do tego, „żeby nie być tylko Kościołem, który przyjmuje i wita, trzymając drzwi otwarte, szukamy tak, żeby być Kościołem, który znajduje nowe drogi, Kościołem, który jest w stanie wyjść z samego siebie i iść w kierunku tych, którzy do niego nie należą, którzy z niego odeszli lub są obojętni. Ci, którzy z niego odeszli, częstokroć uczynili to z powodów, które, jeśli się je dobrze zrozumie i oceni, mogą doprowadzić do powrotu. Do tego potrzeba pewnej śmiałości i odwagi”.
Coraz bardziej przekonuję się, że właśnie brak owej śmiałości i odwagi, rodzi postawę zachowawczą, która chciałaby Kościoła jako wspólnoty, w której wszystkich próbuje się wcisnąć w wcześniej przygotowaną przestrzeń, ściśle określoną i opisaną. Takie podejście nazwałbym „wiarą segmentową”, w której każdy ma zagwarantowane miejsce dla siebie pod warunkiem, że zmieści się we wcześniej przygotowanej przestrzeni, określonej odgórnie granicami, dla każdego takiej samej. Wspólnota budowana w oparciu o takie zasady, będzie spychała na margines tych, których historia życia sprawia, ze nie potrafią się zmieścić w zaproponowanym segmencie wiary.
Głos Papieża wydaje mi się tutaj niezwykle ważny i proroczy. Owo przypomnienie, które bardzo mocno wybrzmiewa w słowach Ojca Świętego − o potrzebie spojrzenia bardziej indywidualnego na każdego człowieka. Jest to propozycja zobaczenia w drugim tego, który jest wezwany do osobistej relacji z Bogiem, do odpowiedzialnego kształtowania własnej niepowtarzalnej drogi wiary. Nikt ani nic nie jest w stanie go w tym zastąpić. W tym poszukiwaniu Boga, Papież pragnie być z każdym człowiekiem, „także wtedy, gdy życie jakiejś osoby jest terenem pełnym cierpienia i chwastów, zawsze jest miejscem, gdzie dobre nasienie może wzrastać”. W tym poszukiwaniu Papież nie zostawia człowieka samego, ale podkreśla potrzebę obecności Kościoła, który winien wiernie towarzyszyć człowiekowi, pozostawiając jednak pewne decyzje jego własnemu sumieniu, o ile będzie właściwie przez niego kształtowane. Potrafię zrozumieć, że taka wizja Kościoła może budzić w niektórych lęk. Pozostawienie pewnych decyzji człowiekowi nie oznacza jednak samowoli, ale jedynie uznanie tego, że droga wiary każdego z nas jest inna. A co za tym idzie, dostrzeżenie faktu, że potrzeba indywidualnego sposobu wykorzystania środków zbawczych, jakimi dysponuje Kościół.
W tej drodze Kościoła, którą pragnie prowadzić nas Papież Franciszek, zapewne jeszcze nie raz nas zadziwi i wzbudzi różne emocje, podobnie jak ów ewangeliczny nieuczciwy zarządca. W końcu ma on świadomość, że nie daje ze swego, ale z wielkiego skarbca Bożego Miłosierdzia, które jest niewyczerpalne. Zaufajmy zatem Duchowi, który zawsze prowadzi Kościół.