Dopadł i mnie! Kryzys wieku średniego. Po czterdziestce postanowiłem coś zmienić w swoim życiu. Z księdza zaangażowanego w duszpasterstwo, trafiłem do kontemplacyjnego klasztoru OO. Kamedułów w Krakowie. Pragnienie życia ukrytego wzrastało we mnie od wielu lat, jeszcze od czasów seminaryjnych. Tak jak każdy początek drogi, również i mój, niósł konieczność postawienia pierwszych kroków. Poznania nowej duchowości i charyzmatu życia. W życiu księdza diecezjalnego nieco inaczej rozkładają się akcenty niż w życiu zakonnym, zwłaszcza w życiu kontemplacyjnym. Choćby w znaczeniu i przeżywaniu Rad Ewangelicznych: czystości, posłuszeństwa i ubóstwa. Zwykło się je w szczególny sposób przypisywać do profesji zakonnej. Co prawda Sobór Watykański II przypomniał o ich znaczeniu dla „zwykłego zjadacza chleba (Pańskiego)”, to jednak podkreśla przede wszystkim ich rolę w życiu osób konsekrowanych. Dlatego też konsekracja, czyli oddanie się na wyłączną własność Panu Bogu, dokonuje się poprzez śluby obejmujące przyrzeczenie życia tymi radami.
Rozmyślając o ich roli w moim aktualnym życiu, przypominały mi się rozmowy z małżonkami, w czasie których najczęściej dzielili się oni ze mną jako księdzem, swoimi radościami i trudami wspólnego życia. Powracając do tych spotkań, coraz mocniej dotykała mnie myśl, że wiele problemów życia małżeńskiego i rodzinnego, które poruszaliśmy w czasie długich dyskusji, można by rozwiązać ukazując drogę Rad Ewangelicznych. Widząc w nich nie tylko propozycje, ale bardzo konkretnie wpisując je w życie małżeńskie i rodzinne. Pomyślałem, że warto odnaleźć ich specyfikę dla charyzmatu tego życia. Nie byłyby one, w moim rozumieniu, tylko zachętą, ale konieczną drogą do pełnej realizacji powołania małżeńskiego. Odkrywając znaczenie poszczególnych Rad Ewangelicznych, w tym konkretnym aspekcie, jednocześnie będziemy dotykali arkanów życia mniszego, czerpiąc z jego tradycji i doświadczenia, które mogą być pomocne w pogłębianiu relacji małżeńskich.
Jako pierwszemu, z tych trzech ewangelicznych drogowskazów pozostawionych nam przez Jezusa, przyjrzyjmy się znaczeniu i roli Posłuszeństwa. Mówią, że jest to najtrudniejsza do wypełnienia z rad ewangelicznych. Najprościej można przedstawić ją jako dyspozycję do poddania się we wszystkim woli Boga. Tak by „nasze chcieć” było ukierunkowane wyłącznie ku dobru, jakiego pragnie Bóg. To właśnie przez takie posłuszeństwo Chrystus dokonuje naszego Odkupienia i Zbawienia. Na nowo przywraca On porządek, zburzony przez nieposłuszeństwo pierwszych rodziców, którzy „chcieli inaczej” niż ukazał im Bóg. Skutek tej decyzji możemy odnaleźć w codzienności życia każdego z nas. Niczym wąż zdaje się on wypełzać w procesie naszych wyborów. Do uczestnictwa w tej misji, która naprawia zerwaną przez pierwszych rodziców więź, Jezus zaprasza wszystkich, którzy chcą stać się Jego uczniami. Taka postawa zaczyna się, jak pokazuje Jezus, od uwagi jaką kieruje ku Bogu. Wyraża się to w zasłuchaniu w to, co mówi do mnie Ojciec Niebieski. Chcąc słyszeć głos Boga, podobnie jak Jezus, winienem zacząć słuchać. Nie jest przypadkowa tutaj zbieżność pojęć: słuchania i posłuszeństwa. Wzajemnie się one uzupełniają i nadają sobie właściwe znaczenie, nie ma posłuszeństwa bez zasłuchania. Bycie posłusznym to owoc wsłuchiwania się w głos, który przenikając do serca i umysłu, niejako urzeczywistnia się w podejmowanych decyzjach. Posłuszeństwo jest zatem, jak sama nazwa wskazuje, tym, co następuje po wysłuchaniu. Gdy w ten sposób patrzymy na tę Radę Ewangeliczną, łatwiej jest nam przyjąć i pogłębić prawdę o „Słowie”, którym nazywa siebie Wcielony Bóg. Jezus stając się „Słowem”, niejako utożsamił się z tym, co usłyszał, stał się nośnikiem nie tylko dźwięku, jaki towarzyszy słowu, lecz także ukazał jego najgłębszy obraz i znaczenie. Wypełnił On całym sobą wolę usłyszaną od Ojca Niebieskiego, stając się nią.
W duchowości monastycznej Kościoła wschodniego szczególną rolę w odnajdywaniu Bożej woli pełnił „Starszy”. Był to doświadczony mnich, który wprowadzał młodego adepta w arkana życia pustelniczego. Taka relacja poddaństwa i absolutnego posłuszeństwa trwała nieraz całymi latami. Zwykło się mówić o Starszym, że „był bogiem po Bogu” dla swojego ucznia. Podobna rola przełożonych w życiu zakonnym: Opatów, Przeorów, Mistrzów nowicjatu itp., została przeniesiona również do Kościoła Zachodniego. Przełożony jest tym, który objawia wolę Bożą. Dlatego zwykło się mówić, że nawet jeśli przełożony się myli, posłuszny jego woli zakonnik, nigdy mylić się nie będzie. Oczywiście nie jest to posłuszeństwo ślepe, powinno się ono opierać na osądzie dobrze ukształtowanego sumienia.
Załóżmy zatem, że podobną rolę w małżeństwie mógłby pełnić współmałżonek, być „bogiem po Bogu”. Już widzę, Drodzy Czytelnicy, jak z niedowierzania rozszerzają się wasze oczy, a kąciki ust się unoszą w uśmiechu. Dlatego warto w tym momencie postawić pytanie: dlaczego nie mogłoby tak być? Czy dlatego, że nasza druga połowa może prosić nas o rzeczy niewłaściwe i szkodliwe, że może nam coś odebrać, naszą wolność? Ileż rodzi się nieporozumień właśnie na tym tle, wzajemnego niesłuchania się i wynikającego z tego nieposłuszeństwa. A przecież wzajemne prośby, jakie kierują do siebie małżonkowie, śmiem twierdzić, że w 98% są jak najbardziej dobre i właściwe, a nawet potrzebne do realizacji wspólnych celów. Bóg, błogosławiąc miłości małżonków, zobowiązuje się niestrudzenie towarzyszyć w jej urzeczywistnianiu. Ta obecność w przedziwny sposób ukazuje się w słowach, które wypowiadają oni do siebie. Bo właśnie Słowo jest ulubionym sposobem objawiania się Boga w życiu człowieka. Bóg jest Słowem (J 1, 1). Co by się stało jakbyśmy zaczęli szukać tego „Słowa” w tym, co mówi do nas nasza druga połowa? Szukać Słowa Boga w ludzkich słowach, tego, którego Bóg niejako „konsekrował” dla mnie, postawił przy mnie na całe życie, czyniąc narzędziem mojego uświęcenia i objawienia swojej woli.
Zastanówmy się zatem: dlaczego jest tak trudno słuchać i być posłusznym temu, co się słyszy? Pierwszą przeszkodą jest nasza pycha, która rozpychając się łokciami uzurpuje sobie prawo bycia pierwszym, mądrzejszym, silniejszym, bycia bogiem. Drugą przeszkodą jest często zwykły egoizm i wygodnictwo albo upartość i duma. Dlatego najczęściej nie wyniesiemy od razu śmieci, nie powiesimy obrazu, nie pójdziemy umyć dziecka, nie zrobimy od razu tego, o co nas prosi nasz ukochany/a, bo konieczne byłoby zaparcie się siebie i powiedzenie temu, co jest w nas egoistyczne i pyszne, zdecydowanego „NIE”. Właśnie tutaj zaczyna się droga, na którą zaprasza nas Jezus. On jako pierwszy nią przeszedł, wyznaczając szlak. Abyśmy się nie zgubili zostawił na nim znak miłości – krzyż. Znak posłuszeństwa i ofiary dla Tej, którą umiłował do końca, swojej Oblubienicy – Kościoła.
Dlatego kroczenie w małżeństwie radą ewangelicznego posłuszeństwa wyraża się między innymi przez natychmiastowe wypełnienie tego, co mówi do mnie mój małżonek/a i gotowości do usłyszenia w wypowiadanym przez niego słowie Słowa samego Boga. Wierność usłyszanemu „Słowu”, w tym szczególnym kontekście, będzie kształtować nasze serca i wolę. Trud z tym związany może nas upewniać, że idziemy właściwą drogą. Wtedy nasza pycha, próbując być niezależną od Bożego Słowa, za wszelką cenę będzie chciała pozbyć się ciężaru posłuszeństwa. Warto podejrzeć jak robią to mistrzowie. Maryja usłyszane Słowo przechowuje w swoim sercu. Jeśli czegoś nie rozumie, pyta się jak to wykonać, a jeśli już rozwieje wszelkie wątpliwości natychmiast podejmuje Boże Słowo i wypełnia Je. Kluczem jest tutaj to „natychmiast”. Tylko tak można odpowiedzieć na Boże Słowo. Jeśli nie uczynię tego od razu, może ono przebrzmieć wraz z łaską, jaką by dla nas niosło.
Przejdźmy zatem do kolejnej wskazówki drogi życia, jaką daje nam Jezus – Ubóstwa. Już sama etymologia tego wyrazu może nam bardzo trafnie wyjaśnić jego duchowe znaczenie. Ubogi to ten, który swój skarb ma U BOGA. „Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje” (Mt 6, 21). W życiu zakonnym ubóstwo wyraża się w dwóch wymiarach. Po pierwsze, w nieposiadaniu niczego na własność. Zakonnik realizując charyzmat swojego zgromadzenia będzie posługiwał się rzeczami, które należą do wspólnoty, której jest członkiem. Po drugie, to postawa, w której wybiera się to, co służy kształtowaniu czystego serca, w którym nie będzie bałaganu tworzonego przez wielość pragnień i namiętności, którymi karmi nas świat. Serce czyste to serce proste i ubogie, bo jest w nim miejsce jedynie dla Boga. Wszystko, co kochamy w Nim odnajduje swój porządek i hierarchie wartości, niejako staje się w naszym sercu Bożą własnością.
Spróbujmy zatem odnaleźć miejsce na radę ewangelicznego ubóstwa w codzienności życia małżeńskiego i rodzinnego. Pomocny w tym wezwaniu do ogołocenia jest dla nas przykład oblubieńczej miłości do Kościoła, który pozostawił nam Jezus. Dla swojej Oblubienicy „istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi, stawszy się podobnym do ludzi. A w zewnętrznym przejawie, uznany za człowieka, uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci” (Flp 2, 6-8). W swojej ogołacającej miłości, ukazuje On bardzo ważny aspekt daru z siebie, do którego podjęcia również są zaproszeni małżonkowie. Bycie dla drugiego oznacza życie jego życiem. Tak jak Chrystus ogołaca Siebie, stając się podobny do ludzi, z których pragnie uczynić Kościół, swoją Oblubienicę. Tak samo jesteśmy wezwani, aby w małżeństwie, ogołacając się, bardziej żyć radościami i smutkami współmałżonka niż swoimi własnymi. Jakże często właśnie bez tego trudu uczestniczenia w codzienności ukochanej/ego, w której chcemy realizować wraz z nim jego pasje i marzenia, można zacząć żyć nie razem, ale koło siebie. Trzeba powiedzieć otwarcie, że taka postawa będzie nas czasem bardzo wiele kosztowała. Oznacza ona często zgodę na rezygnację ze swoich marzeń i pasji, na które po prostu nie będzie już czasu i miejsca w moim sercu. Taka postawa miłości „życia w drugim”, nie oznacza jednak całkowitego przekreślenia siebie, rozpłynięcia się niczym w „nirwanie” w bliskiej mi osobie. Jezus, stając się człowiekiem, jednocześnie uczy nas stawania się podobnymi do Niego. Dzięki temu może On nadal realizować przez każdego, który nosi w swoim sercu „Słowo”, swoją pasję, miłość do Kościoła. Świadkiem tej prawdy jest św. Paweł, który głosi radosną nowinę o tym, że „już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus” (Ga 2, 20) . Podobną analogię można zastosować w życiu małżeńskim. Jeżeli oddamy się w pełni drugiej osobie, obudzimy w niej siłę, dzięki której zapragnie być cała dla nas. A wtedy moje marzenia i pragnienia zaczną żyć w niej. Ta wymiana życia sprawi, że ogołoceni będziemy dawać sobie nawzajem więcej, bo będziemy dzielić się tym, co jest nam naprawdę bliskie, bo jest głęboko nasze.
Za tą postawą ducha bez reszty oddanego ukochanej osobie, będzie kształtowało się w nas jednocześnie właściwe spojrzenie na dobra materialne, potrzebne do budowania wspólnego życia. Kochając swoich bliskich miłością, która swoje źródło ma w oddaniu się Bogu i Jemu podporządkowaniu swojego życia, będziemy pragnęli zapewnić najbliższym dobrobyt, rezygnując z tego, co egoistycznie chcielibyśmy posiadać dla siebie. W ten sposób miłość do drugich, powierzonych nam przez Boga osób, będzie nas chronić przed egoistycznym wypełnieniem swojego serca pragnieniem dóbr, które nie przyczyniałyby się do wzrostu prawdziwej miłości i budowania Królestwa Boga pośród nas. Konkretnie będzie to prowadziło do rezygnacji, ze względu na dobro moich bliskich, z tego, co moglibyśmy, a nawet chcielibyśmy kupić dla siebie. Dzięki zaoszczędzonym funduszom będziemy mogli ofiarować im to, co przyczyni się do ich prawdziwego rozwoju. Nie kupimy zatem nowego telefonu, skoro stary jeszcze nam służy, ale pieniądze, którymi dysponujemy wydamy na zakup krzesła dla córki, aby łatwiej było jej zachować właściwą i zdrową postawę w czasie odrabiania lekcji. Przykładem takiej ofiarności może być św. Maksymilian Kolbe, prosty zakonnik, któremu w okresie międzywojennym udało się stworzyć niezwykle prężnie rozwijające się wydawnictwo, dysponujące środkami, jakimi nie mogła na tamte czasy pochwalić się żadna inna oficyna wydawnicza. Maksymilian, aby dotrzeć ze swoim miesięcznikiem „Rycerz Niepokalanej” i innymi publikacjami do czytelników, zorganizował nawet pocztę lotniczą. Dysponując olbrzymimi środkami sam żył niezwykle ubogo, przeznaczając wszystko co miał na cele związane z Ewangelizacją. Ta droga służby innym w takim wymiarze, jaki został mu powierzony na drodze jego powołania, doprowadziła go ostatecznie do postawy całkowitego ofiarowania siebie. Znalazło to swój pełny wyraz w jego męczeńskiej śmierci w obozie Auschwitz, gdzie dobrowolnie wybrał śmierć głodową w zamian za współwięźnia, który należał do grupy skazanych na śmierć za ucieczkę z obozu jednego z więźniów.
Podobnie nasza pełna otwartość na potrzeby bliskich może pomóc nam kształtować się w postawie prawdziwego ubóstwa, które ostatecznie będzie sprowadzało się do poszukiwania tego dobra, które pragnie przez nas ofiarować sam Bóg. Warto zatem zobaczyć w porządku miłości, w jaki wprowadza rada ewangelicznego ubóstwa, wezwanie i jednocześnie ukazanie drogi odpowiedzialności, która chroni nas przed popadnięciem w egoistyczne spełnianie swoich zachcianek.
Kolejną z Rad Ewangelicznych jest Czystość. Zacznijmy nasze rozważania na temat praktykowania tego Ewangelicznego drogowskazu w życiu małżeńskim od omówienia pojęcia „apathei”. Jest ono doskonale znane każdemu mnichowi. Wyraża stan, który określamy jako beznamiętność, inaczej nazywamy go po prostu czystością serca. Najczęściej kiedy myślimy o czystości, mamy na myśli sferę związaną z przeżywaniem własnej seksualności. To w tej dziedzinie nasze sumienie wyrzuca nam grzechy, które nazywamy nieczystymi. Jednak ujęcie tego tematu tylko w taki sposób, jednostronny, byłoby bardzo zubożające i ostatecznie nieprawdziwe. Czystość to znacznie więcej. To dar, który jest fundamentem budowania głębokich i prawdziwych relacji. Dlatego Bóg mówi, że tylko ludzie czystego serca będą mogli Go oglądać. Najkrócej zatem stan apathei można opisać jako zdolność do samokontroli, dzięki której nasze serce jest otwarte na dawanie miłości i jej przyjmowanie. Jest to bardzo ważna zdolność – albo jeśli ktoś woli – cnota. Nasze serca są jak magazyn, który ma ograniczoną pojemność, jeśli chcemy w nim pomieścić to, co materialne. Stają się zaś nieograniczone w swojej kubaturze w przyjmowaniu tego, co duchowe. Dlatego im bardziej kierujemy się namiętnościami do osób i rzeczy, pragnąc tylko tego, co fizyczne, tym bardziej ludzka i przyziemna jest nasza miłość. Niezbędne zatem staje się, na drodze dojrzewania miłości, kontrolowanie i uciszanie naszych pragnień i namiętności tak, aby nie pozwalać im bezmyślnie nami kierować. Bez opanowania siebie, w tych drzemiących w nas siłach, stajemy się niezdolni do miłości – agape. Tej, która jest głównym celem naszego życia, a którą jest sam Bóg. Każde małżeństwo sakramentalne, które jest znakiem i objawieniem miłości Boga, powinno być umacniane, podtrzymywane i pielęgnowane pewnego rodzaju stanem apathei, który jest przeżywany zgodnie z powołaniem małżeńskim. Tak widziana wspólnota życia staje się darem i zadaniem. Dążąc do tego, aby urzeczywistnić złożony w niej przez Stwórcę zamysł objawienia Miłości Wspólnoty, którą jest On sam.
Co to oznacza w konkrecie życia? Relacje małżeńskie przeplatane wciąż różnymi napięciami, czy też zwykłymi próbami zrozumienia siebie, w tych nieodgadnionych nawzajem wymiarach kobiecości i męskości, rodzą często wewnętrzne napięcia. Właśnie te doświadczenia idealnie pasują do tego, aby stać się polem walki o zdobywanie stanu apathei. Warto podkreślić, że będzie to bój, w którym konieczne jest przeniesienie akcentu z egoistycznego szukania przestrzeni dla swoich namiętności i pragnień, które chcę, aby były realizowane przy udziale mojego współmałżonka, na tworzenie w sobie miejsca na drugą osobę i jej potrzeby. Można się odwołać tutaj do przykładu starego jak sama instytucja małżeństwa: do „bólu głowy” (mam nadzieję, Drodzy Czytelnicy, że domyślacie się co mam na myśli, stosując ten eufemizm). Jest to problem, który, upraszczając, często sprowadza się do zagadnienia głównie dotykającego mężczyzn. A przecież nie w mniejszym stopniu, chociaż zupełnie w innych wymiarach, stanowi on nie mniejszy problem również dla kobiet. Ma bardzo skomplikowaną genezę, w której bynajmniej czynnik fizyczny i biologiczny nie jest nadrzędny. Przy całej złożoności tego zagadnienia, nie próbując stawać po którejkolwiek stronie, warto zobaczyć w nim przestrzeń na kształtowanie siebie w darze dla drugiego, w którym bez wątpienia będziemy musieli być gotowi coś stracić, ale tylko po to, aby odnaleźć coś, co okaże się dla nas większym skarbem. Pożycie małżeńskie, o którym tutaj mówimy, obejmujące tak ważną sferę wzajemnych relacji, zawsze będzie swoistym papierkiem lakmusowym stanu naszego serca i drzemiących w nas namiętności. Będzie pokazywać na ile jest obecny w nas ów stary człowiek, dążący do tego, co w jego mniemaniu się mu należy, a na ile jesteśmy gotowi na wzór Chrystusa starać się przede wszystkim o to, co dogodne dla innych (por. Rz 15, 2n). Jest to szkoła uczenia się, że na wszystko jest czas, a Bóg jest zegarmistrzem. Jest to szkoła prawdziwej pokory i czystości.
Nieocenioną pomocą w kroczeniu drogami kształtowania w sobie postawy czystego serca jest częste sięganie do źródła, które rodzi ten niezwykły dar. Jest nim oczywiście Miłość, którą jest sam Bóg. Warto skorzystać tutaj z czerpaka, który daje nam św. Paweł, tak opisując oblicze Miłości: „Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma” (1 Kor 13, 4-7). Ten fragment może stać się dla małżonków punktem wyjścia do wspólnego rachunku sumienia ze wzajemnej miłości. Podobna praktyka istnieje w życiu monastycznym. Jest to zwyczaj cotygodniowych kapituł win, w czasie których mnisi oskarżają się przed wspólnotą z zaniedbań związanych z brakami w miłości braterskiej i niedopełnieniem zasad Reguły życia. Myślę, że warto, wzorując się na tym przykładzie, wprowadzić w regułę swojego życia małżeńskiego ten piękny zwyczaj spotkań raz w tygodniu, w czasie których będziemy uczyć się miłości, wzajemnie się przepraszając z wszelkich zaniedbań w jej okazywaniu.
Omawiając zagadnienie życia małżeńskiego w świetle doświadczenia życia mniszego, nie sposób nie odnieść się jeszcze do jednego ślubu, który tradycja wpisała w regułę tego stanu. Jest to ślub, którego geneza sięga czasów, zanim ukształtował się zwyczaj składania profesji życia zgodnego z radami ewangelicznymi. Nazywamy go przyrzeczeniem zmiany obyczajów. Pierwotnie postawa, która wyrażała się w tym ślubie, była warunkiem rozpoczęcia życia prawdziwie mniszego, czyli gotowości do porzucenia tego, co światowe i wejścia w logikę życia poświęconego wyłącznie Bogu. Każdy powołany do tej formy życia powinien być gotowy zostawić za sobą to wszystko, co nie pozwala mu w pełni oddać się praktyce życia mnicha.
Pamiętam kiedyś pewne spotkanie z jedną z par, ze znacznym już stażem wspólnego życia. W ferworze rozmowy wypowiedziałem tezę, że współczesny mężczyzna bardzo często w małżeństwie czuje się samotny. Miały o tym świadczyć pewne badania i statystyki. Dlatego, twierdziłem, że potrzebuje czasu, który mógłby regularnie spędzać z kolegami. Pamiętam prostą odpowiedź, jaką usłyszałem na tę postawioną przeze mnie tezę – „Mężczyzna będzie samotny w małżeństwie tylko wtedy, kiedy będzie ono dodatkiem do życia, a nie uczyni z niego swojej pasji”.
Uczynić małżeństwo pasją, z całą namiętnością, jaką w sobie nosimy, oznacza oddać mu wszystko, całego siebie. Słowo „pasja” warto tutaj rozumieć w podwójnym znaczeniu. Pierwsze, które nam się narzuca, to owo „silne, namiętne przejęcie się czymś, zamiłowanie do czegoś” [1]. Używając tego określenia w drugim znaczeniu możemy mówić też o ofierze i męczeństwie Chrystusa. Bez tego wzajemnego przenikania się, pierwsze rozumienie „pasji” łatwo mogłoby przerodzić się w obsesję. Te dwa wymiary w małżeństwie winny się zawsze uzupełniać. I tak jak siła namiętności jest w nas naturalnym motorem działania, który łatwo można obudzić, tak naśladowanie Chrystusa nie jest już tak oczywiste i proste, bo wymaga ono zgody naszego rozumu i woli na ofiarę i zaparcie się siebie, na poszukiwanie przede wszystkim dobra drugiej osoby. Tutaj odnajdujemy ten wymiar gotowości do zmiany obyczajów, a więc życia, które będzie podporządkowane prawom nowego powołania, jakie dobrowolnie przyjmuję. Dlatego tak ważne jest świadome podjęcie w małżeństwie tej drogi wyznaczonej przez Jezusa, na której zgadzamy się na ogołocenie dla miłości takiej, jaką ukazuje Jezus, gotowej do ofiary i poświęcenia. W jej imię stajemy się zdolni przyjąć „krzyż”, „słodkie jarzmo” (Mt 11, 30) bycia darem. W tym wszystkim, co robię i daję, w całym trudzie bycia dla… .
Warto postawić tutaj pytanie: jak patrzę na swoją rodzinę? Czy mam w sobie ową „Jezusową pasję”? Tylko ona, tak naprawdę, może pozwolić na przezwyciężenie naturalnych w nas skłonności, w których kierujemy się miłością własną. Małżeństwo i rodzina, w tym wymiarze bezwarunkowego i całkowitego daru z siebie, wyzwala nas z tych ograniczeń naszej zranionej natury i niezdolności kochania. Przecież Bóg powołał nas do miłości w akcie stworzenia. Może właśnie po to Bóg daje nam bliskich, w całej radości i trudzie wzajemnych relacji oraz podejmowanej odpowiedzialności, aby pomogli nam odrzeć siebie z owego „dawnego człowieka z jego uczynkami, a przyoblekli nowego, który wciąż się odnawia ku głębszemu poznaniu Boga, według obrazu Tego, który go stworzył” (Kol 3, 9n).
Zdaję sobie sprawę, że po lekturze tego artykułu można zarzucić mi uproszczenie przedstawianego zagadnienia. Niejednokrotnie sami mnisi twierdzili, że nie można osiągnąć w pełni stanu apathei bez opuszczenia świata, wyjścia na „pustynię”, pozwalającego opanować rodzące się w nas namiętności. Podobnie nie sposób realizować w pełni ubóstwa i ideału posłuszeństwa, bez porzucenia tego, co światowe. W zwykłym życiu, w powołaniu małżeńskim, wydaje się być to niemożliwe. Jednak pomimo tego świadectwa, jestem głęboko przekonany, że Pan Bóg daje łaskę pełni życia w każdym rodzaju powołania, nie wyróżniając lepszych, czy szlachetniejszych. Pragnie On w naszej codzienności ofiarować dokładnie tyle łaski, ile potrzeba, abyśmy odnaleźli cel, do którego prowadzi każde bez wyjątku powołanie – świętość. A do tego niezbędna wydaje się droga rad ewangelicznych, które są fundamentem nowego życia w nas. Jestem przekonany, że nikogo nie trzeba przekonywać, że jest to trudna i wymagająca droga. Może dlatego wśród małżonków, jak też i wśród mnichów, jest bardzo mało doskonałych. Niech nas to jednak nie zniechęca do pracy nad sobą. Pamiętajmy, że to, co naprawdę cenne, zawsze kosztuje. Pocieszeniem dla nas w trudzie niech stanie się wskazówka, którą zostawił nam Jezus. Każąc nam iść wąską drogą, jednocześnie nie nakazał dojść do celu w konkretnym momencie naszego życia, ale polecił po prostu iść, niestrudzenie iść, iść ścieżką, którą On pierwszy wyznaczył. Nie zniechęcajmy się niewygodą tej drogi, na której co krok będzie trzeba pozostawiać za sobą dobre samopoczucie, swoje racje i to, co w naszym mniemaniu się nam należy – światową sprawiedliwość, wołającą wniebogłosy „oko za oko”. Jeżeli chcę iść drogą, jaką ukazuje Jezus w małżeństwie, to potrzeba zgody na to, że rachunek zysków i strat nie zawsze musi wychodzić dla mnie na zero, że mogę być grubo pod kreską. To bardzo ważna prawda, którą niestrudzenie nam przypomina nasz Pan, w każdej Eucharystii, w Sakramencie pokuty, każdej uświadomionej sobie Jego obecności i ofiarowanej nam niezasłużenie łasce. Być darem, ofiarą, która się spala z miłości dla drugiego, który niejednokrotnie nie doceni mojego poświęcenia. Czyż nie tak postępuje z nami Chrystus? To droga, na której trzeba być gotowym nieść krzyż obiecanej wierności na dobre i złe, do końca życia. Nabierzcie więc Ducha i podnieście głowy! Bo chociaż trudny i kamienisty jest ten szlak, to na nim czeka Nasz Pan, na nim jest nasze (małżonków) Zbawienie.
[1] Słownik Języka Polskiego PWN, wyd. IX, t. 2, Warszawa 1994, str. 613.