Czas
Współczesny człowiek ma głęboko w sobie zaszczepiony sposób widzenia i doświadczania upływu czasu, ukształtowany według nowożytnej myśli, której dobrym reprezentantem zdaje się być Isaac Newton. Według tego myśliciela czas jest odrębny od bytu, jego bieg jest niejako niezależny od tego, co czyni człowiek. Co ciekawe wierzył on, że filozofia przyrody dostarczy dowodów na istnienie Boga, których upatrywał między innymi w regularności systemu słonecznego. W przedstawionym tak ujęciu czas domaga się od nas działania, które pozwoli wypełnić go właściwą treścią. Zatem, chcąc podporządkować sobie upływ czasu będziemy realizować określone przez siebie cele, prowadzące do osiągnięcia zamierzonych rezultatów. Wykorzystując dany nam czas możemy realizować siebie w życiu rodzinnym, w pracy, w życiu towarzyskim, pasjach itp., każdemu z tych wymiarów przyporządkowując daną jednostkę czasu. W ten sposób będziemy dążyli do tego, aby poddać kontroli jego przemijanie. Ta ciągła gonitwa za utraconym czasem może czynić nasze życie podobnym do teledysku, w którym nie chodzi o przekazanie jakichkolwiek głębszych treści. Jego nadrzędnym celem będzie upchnięcie w określonym czasie „projekcji naszego życia” jak największej liczby mniej lub bardziej absurdalnych obrazów, których zadaniem jest doprowadzenie do jakiejś formy przeżycia, poruszenia emocjonalnego. Tekst, który będzie towarzyszył obrazom w naszym teledysku nie musi nieść żadnej treści, bo przecież po co marnować czas na myślenie o sensie słowa, które przemija wraz z wypowiedzianym dźwiękiem (nie ma tu miejsca na wierność słowu). Liczy się przede wszystkim doświadczenie. Dlatego wystarczy tylko rytmiczne wydawanie różnych dźwięków, byle to jakoś brzmiało. I tak powstaje utwór na pierwsze miejsce piekielnej listy przebojów. Ów obraz możemy odnieść do naszej codzienności i zadać sobie dwa pytania. Jaki jest podstawowy sens życia? I czym jest nadrzędna treść, którą się kierujemy w naszych wyborach? Czy jest ona w nas, czy poza nami? Odpowiedzi jakich udzielimy, ukażą nam w jakim systemie żyjemy (helio- czy geocentrycznym)[1]. Jeśli większość wartości kształtujących nasze życie odnajdujemy poza nami, to może oznaczać, że jesteśmy ludźmi żyjącymi w świecie, który w naszym mniemaniu powinien kręcić się wokół nas. Zatem cały nasz wysiłek będziemy wkładali, aby otaczającą nas rzeczywistość podporządkować naszej woli. W tym przypadku upływ czasu będzie nas ograniczał, stając się nieubłaganym egzekutorem naszej niewystarczalności i jednocześnie prorokiem tej rzeczywistości, która jest w nas, głęboko zagrzebana sprawami tego świata. W tym ujęciu czasu nieuchronnie stajemy się jego niewolnikami, wciąż poganiani, biegnący za tym, co nie zostało zrealizowane z naszych życiowych planów. A nawet jeśli nadejdą chwile buntu wobec tego nielitościwego poganiacza i będziemy chcieli zgodnie z zasadą „carpe diem” cieszyć się chwilą obecną, to okaże się, że czas, którego bieg widzimy poza nami, sprawi, że to pragnienie wolności i tak pozostanie obarczone pewnym założeniem, mającym swoje źródło w przeszłości np. mam się dobrze bawić, mam być szczęśliwy itp. W rezultacie i jedna, i druga postawa, będzie powodować zamknięcie się na to, co stanowi prawdziwe i obiektywne „teraz”, prowadząc nas do wyobcowania, braku zakorzenienia w historii naszego życia i zrozumienia jego fundamentów. W pogoni za uchodzącym czasem będziemy często gubić to, co jest nam dane teraz, żyjąc przeszłością albo przyszłością. A przecież istnieje tak naprawdę tylko to co jest, przeszłość i przyszłość jest jedynie cieniem teraźniejszości. Jeżeli będziemy chodzić tylko w tym cieniu, to nigdy nie zobaczymy światła, w którym poznaje się sens drogi.
Zupełnie inne jest spojrzenie biblijne na problem czasu. Ludzie, którzy chodzą w świetle Bożej teofanii, już od najdawniejszych czasów uczą się widzieć czas jako część swojego życia, które jest wpisane w historię Zbawienia. Czas niejako jest w nich samych, nie jest odrębny i niezależny, ale w nich i przez nich objawia swoje oblicze, w którym można odczytać rysy samego Boga. Bo Bóg jest jedynym Panem czasu. Spoglądają zatem na upływ czasu nie tylko w wymiarze swojego życia, ale całych pokoleń, całej historii Zbawienia, poprzez którą Bóg realizuje swój plan miłości. W takim spojrzeniu na upływ czasu nic nie dzieje się bez przyczyny. Dlatego ludzie Biblii są gotowi dziękować Bogu, który objawia się w czasie, za wszystko co ich spotyka, niezależnie od tego czy w ich subiektywnym odczuciu jest to dla nich dobre czy złe, bo ufają, że w tym objawia się Boża wola. Urzeczywistniając zaś ją w określonym czasie, Bóg ukazuje go − czas − jako dar, który zawsze niesie łaskę. Człowiek doświadczając czasu w taki sposób, staje się przede wszystkim człowiekiem nadziei, która kształtuje jego „teraz”. Dlatego tak ważne jest, aby świadomie przeżywając obecną chwilę, w postawie pełnej zaufania przyjmować wszystko, co staje przed nami. Takie podejście najpełniej otwiera nas na Boga i Jego przejawy działania, których sensu w danej chwili nie sposób w pełni pojąć. Dzięki temu możemy stawać się otwarci na Boży plan, współuczestnicząc w realizacji „Bożego teraz”, które jest (konieczną) częścią planu zbawienia. Jaką zatem praktyczną postawę winniśmy przyjąć, aby stać się świadomym uczestnikiem Bożych zamiarów? Pomocne może być tutaj zachowanie prostej zasady życia duchowego − „rób to, co robisz”. To skupienie się na tym co czynimy pozwala nam otwierać się na rzeczywistość, w której czeka na nas Bóg, który zawsze jest „teraz”.
Imię Boga
Prawda o Bogu, który objawia swoje oblicze w tym, co nas aktualnie spotyka, jest jednym z fundamentów żywej wiary. Nawet jeśli odwołamy się do Objawienia, które zaistniało w historii, to nie wolno nam zapominać, że zapis tej teofanii jest wciąż aktualizowany w osobistym spotkaniu z jej treścią, za którą nie kryje się bezduszny przekaz, ale żywy Bóg. Dlatego chrześcijaństwo nie jest religią księgi, ale spotkania z Bogiem, które dokonuje się w i przez Objawione Słowo, które możemy odczytać w perspektywie przeżywanego „teraz”. Potwierdzeniem tego jest między innymi Imię, jakie sam Bóg objawia Mojżeszowi: „Jestem, który jestem”. Warto tutaj zauważyć, że zdradzenie swojego imienia w kulturze starotestamentalnej oznaczało niejako zgodę na dogłębne poznanie tego, kim jest noszący dane imię. Wskazywało ono na życiowe powołanie, niejako na to, co jest istotą bytu. Oczywiście Imię Boga poznane przez Mojżesza nie odsłania pełni Jego tajemnicy, gdyż jest to niemożliwe, a jedynie ukazuje jej rąbek. Niezwykle jednak dla nas ważny. Nie sposób nie zobaczyć jak ta prawda wpisuje się w rozważaną przez nas koncepcję, ukazującą działanie Boga, w którym daje się On poznawać jako troskliwy i czuwający Zawsze Obecny. Czyni to w sposób dla siebie właściwy, odsłaniając dla uważnego obserwatora otaczającej go rzeczywistości przejawy Swojego geniuszu – prawdziwego Ojcostwa.
Bóg jest też tym, który widzi. To również jest Jego imię, które odnajdujemy na kartach Pisma Świętego. Te dwa imiona zdają się dopełniać, ukazując obraz Boga, który jest zaangażowany tu i teraz, który niejako żyje sprawami człowieka. W tym sposobie odnoszenia się do człowieka, można dostrzec dwa boskie przymioty: wszechwiedzę i wszechmoc. Ukazują się one jednak w swoich przejawach nie tak, jak byśmy tego oczekiwali. Często, przeważnie nieświadomie, pragniemy Boga, który będzie przypominał czarnoksiężnika mającego moc doraźnie rozwiązać nasze problemy, za pomocą pociągnięcia magicznej różdżki. Taki bóg, tak naprawdę nie byłby bogiem, bo konieczność używania mocy do zmiany rzeczywistości oznaczałoby, że nie ma on nad nią pełni władzy, ale jest to rzeczywistość, którą musi sobie dopiero podporządkowywać. Natomiast Bóg prawdziwy jest zawsze Panem tego co jest. Nie potrzebuje specjalnej mocy, bo kontroluje rzeczywistość. On po prostu Jest i widzi. Aby jednak właściwie zrozumieć znaki Bożego działania, Jego wszechmocy i wszechwiedzy znaczących drogi naszego życia, konieczne jest spojrzenie na nie w świetle jeszcze jednego imienia, które objawia nam Bóg. Imieniem tym jest Miłość. Nieśmiało ukazuje się ono na kartach Starego Testamentu, aby z całą swoją mocą odsłonić się w przesłaniu nowotestamentalnej Dobrej Nowiny. Dzięki niej poznajemy Boga, który nie narzucając się, pozostaje zawsze obecny i czuwający. Pragnąc być kochany, nikogo nie przymusza do miłości. Troszcząc się, nie domaga się zazdrośnie wdzięczności. Jest obecny, nawet wtedy, gdy jest lekceważony, bo wie, że człowiek go potrzebuje, zwłaszcza wtedy, kiedy sobie tego nie uświadamia.
Obraz Boga
I tak dochodzimy wreszcie do świadectwa, jakie Bóg sam o sobie składa w jednej z najpiękniejszych historii świata Biblii, umieszczonej na kartach Łukaszowej Ewangelii. Przypowieść o marnotrawnym synu, nazywana coraz częściej przez egzegetów przypowieścią o Miłosiernym Ojcu (Łk 15, 11-32), odsłania przed nami prawdę, już nieskrywaną za przejawami Bożych dotyków, ale odsłoniętą w tym jakże pięknym i symbolicznym obrazie. Przed uważnym czytelnikiem wyłania się z tej opowieści obraz Boga jako kochającego Ojca. Jedna z pierwszych cech Jego miłości to gotowość do zaproszenia swoich synów w przestrzeń wolności, w której chce kształtować wzajemne relacje. Bóg Ojciec w tej przypowieści nie boi się bycia darem dla swoich synów. Nie cofa się w tym przejawie miłości, nawet w obliczu tak niewdzięcznego zachowania młodszego syna, domagającego się przekazania mu majątku, który powinien otrzymać dopiero po śmierci Ojca. Takie zachowanie bez wątpienia można odczytać jako wolę zerwania więzi z Ojcem, a nawet więcej − jako życzenie mu śmierci. Jakże musiało to boleć! Ale ojcowska miłość jest większa od bólu odrzucenia i niewdzięczności, jaki zadaje mu marnotrawny. Zgadza się On na jego zachciankę, bo wie, że to być może jest jedyna droga, na której będzie mógł go odzyskać, jako prawdziwie swojego syna. Po opuszczeniu domu wolność młodszego syna przeradza się w samowolę, sprowadzając na niego upadek na samo dno. Tam, pogrążony w ciemności, powoli dojrzewa do powrotu do domu. Rodzi się w nim pokora, i chociaż motywacja, którą wydaje się kierować w tej decyzji jest jeszcze mocno zabarwiona egoizmem, można mieć jednak uzasadnioną nadzieję, że rozpoczął się w nim proces prawdziwego i głębokiego otwarcia na relację z Ojcem.
W perspektywie czasu tej przypowieści możemy się domyślać, że decyzja Ojca o obdarowaniu syna majątkiem była wpisana w Jego plan wychowawczy. Dlatego nie jest On, jakby niektórzy byli skłonni sądzić, nierozważny i naiwny, ale patrzy dalej niż sięga ludzki wzrok i oczekiwania. Dlatego po odejściu nie przestaje wyglądać powrotu marnotrawnego. Wydaje się jakby był tego pewny. Czy spoglądając z progu swego domu, Jego wzrok nie sięgał dalej niż bylibyśmy skłonni to sądzić? Bez wątpienia Ojciec dostrzega wracającego marnotrawnego dużo wcześniej niż ten sam się tego spodziewał. Zajęty swoim nieszczęściem nie wyglądał Ojca. Jego pojawienie się na ścieżce jest zaskoczeniem. I tutaj następuje jeden z najbardziej wzruszających momentów tej historii. Ojciec pełen radości rzuca się synowi na szyję i nie słuchając jego oskarżeń przywraca mu utraconą godność. Czy nie nazbyt pochopnie? Na pewno nie. Możemy być pewni, że nic tak bardzo nie pociągnie marnotrawnego do głębszej przemiany serca, jak właśnie to wielkoduszne i pełne miłości powitanie. Zapewne będzie on do niego jeszcze nieraz wracał w trudnych momentach drogi swojego nawrócenia ku ojcowskiej miłości. Jego powrót jednocześnie uruchamia lawinę wydarzeń. Oto z pola wraca starszy syn. Jest oburzony postawą Ojca. Wypowiadając swój żal wobec Niego, jednocześnie wydobywa z siebie głęboko skrywane uczucia i emocje. Odsłaniają one bardziej obraz niewolnika niż syna. Widzimy zatem, że ten moment powrotu prowokuje sytuację, dzięki której również i starszy, do tej pory tak naprawdę „nie syn”, bo bardziej zalękniony niewolnik, będzie mógł się wyzwolić z fałszywego obrazu Ojca, jaki w sobie nosił. Chociaż przed jednym, jak i drugim synem jeszcze daleka droga, to już teraz stają się dla siebie nawzajem nieświadomie darem, a to wszystko dzięki Temu, który spoglądał na nich z tak wielką miłością. Był obecny w niedojrzałej, braterskiej miłości i prowadził ich przez całą drogę. Wszystko zdaje się niejako układając dla ich przemiany i wzrostu do prawdziwego synostwa.
I tak w całej pełni odsłonił się przed nami Ojciec, Ten, który widzi, Jest obecny, ale nade wszystko kocha. On jest tym, który pisze drogi naszego życia. Dając nam wolność wyboru nie zostawia nas samych, ale zawsze jest przy nas, czyniąc czas miejscem i przestrzenią swojego objawienia.
Tajemnica nieprawości
Może rodzić się tutaj pytanie o indywidualną odpowiedzialność za nasze czyny. Skoro Bóg w swej wszechmocy ma wszystko pod kontrolą, to jak rozumieć możliwość czynienia świadomie przez każdego z nas dobra lub zła? Dobro ma swoje źródło zawsze w Bogu, więc sprawa jest prosta. Otwierając się na obecność Boga, który zawsze jest w nas, przyjmujemy łaskę uzdalniającą do realizacji dobra. Ostatecznie będzie to nas prowadzić do postawy, którą św. Paweł wyraził w słowach „Żyję już nie ja, ale żyje we mnie Chrystus” (Ga 2, 20). Im bardziej świadomie będziemy uczestniczyć w tym obdarowaniu, tym większe będą jego owoce dla nas samych i innych.
Jeśli zaś chodzi o nasze świadome czyny, które możemy określić jako złe lub grzeszne, które sprzeciwiają się woli Boga, to zagadnienie wydaje się nieco komplikować. Odpowiedzią tutaj jest rzeczywistość, którą Kościół określił jako „mysterium iniquitatis” (tajemnica nieprawości). Jak na tajemnicę przystało możemy jedynie naświetlić pewien jej aspekt, choćby na przykładzie tragicznego losu Judasza. Widzimy, że ten niewierny Apostoł zostaje wraz ze swoją zdradą wpisany w plan Zbawczy, odgrywając w nim jedną z kluczowych ról. Dlaczego i jak to możliwe? To pytania, które nieuchronnie zderzają się z owym „mysterium” (tajemnicą), pozostając bez odpowiedzi, albo jedynie podprowadzają pod prawdę, zawierającą się w prostym stwierdzeniu „bo Bóg tak chciał” (por. Rz 9,22n). Nie próbując zatem zrozumieć tego, co stanowi tajemnicę, trzeba nam po prostu zaufać, że Bóg jest silniejszy od każdego Zła, pamiętając jednocześnie o słowach Jezusa, które wypowiedział o samym Judaszu „byłoby lepiej dla tego człowieka gdyby się nie narodził!” (Mt 26,24). Nie wolno nam zatem nigdy lekceważyć zła i rodzącego się z niego grzechu, bo jego skutki głęboko ranią Boga, który pragnie uobecniać się w dobru, do którego realizacji jesteśmy powołani. Spoglądając w ten sposób na obecność Boga w historii naszego życia, łatwiej będzie nam przyjąć i wypełnić trudne wskazania Jezusa, wzywające do miłości nieprzyjaciół, odpowiadania dobrem na spotykające nas zło, jak również gotowością do nastawienia drugiego policzka. Uświadomienie sobie wszechogarniającej opieki Boga bez wątpienia pomaga nam w przekraczaniu rodzącej się w każdym z nas potrzebie sprawiedliwości i zadośćuczynienia, wobec dotykającego nas zła. Chrystus uczy nas, że to ludzkie spojrzenie możemy przekształcić wpatrując się w historię Jego życia, które było podporządkowane całkowicie woli Ojca. W swoim posłuszeństwie zgadza się On przyjąć absurd krzyża, którego w ludzkich kalkulacjach w żaden sposób nie można zrozumieć. Kiedy wydawało się, że ten niezwykły nauczyciel jest u początku swojej drogi, z którą wiązano wielkie nadzieje, wraz z Jego śmiercią dla wielu umierają również pokładane w Nim oczekiwania. Chociaż po ludzku sprawa wydaje się przegrana, w wymiarze dzieła Bożego wszystko jest realizowane zgodnie z przedwiecznym planem, co potwierdzają liczne przepowiednie prorockie. Pamięć o tych wydarzeniach może pomóc nam zgodzić się na dotykającą nas niesprawiedliwość, która po ludzku nigdy nie zostanie naprawiona, przynajmniej w wymiarze naszego doczesnego życia. Oddając się w tych doświadczeniach w ręce Boga możemy łączyć je z krzyżem Chrystusa, nadając im wymiar zbawczy, czego owocem będzie miłość i dobro, którymi odpowiemy na dotykającą nas krzywdę. Bez perspektywy krzyża, która przenosi nas w tę wielką tajemnicę Boga obecnego przy nas w każdym naszym działaniu, nawet tym, które wydaje się sprzeciwiać Jego woli, nie znaleźlibyśmy „drogi Nowego Życia”, prowadzącej nas do pełni czasu.
[1] Nawiązanie do artykułu pt. „O obrotach ciał niebieskich”.